Zebrało mi się w tym tygodniu na refleksje. Dużo ich, z każdym dniem coraz więcej. Upycham je gdzieś pomiędzy codzienne czynności, zasypiam z nimi każdej nocy. A wszystko przywołuje wspomnienia. Wspomnienia tak wyraźne, jak gdyby to było wczoraj, a przecież minął już niemal rok.
Niemal co do godziny pamiętam tydzień poprzedzający pojawienie się Matyldy. To był ten czas, w którym dużo rzeczy zaczynało mnie już wkurzać. Na przykład ciągłe telefony, czaty i w koło macieju to samo pytanie: jak się czujesz? Po którym padało zawsze: czy się denerwujesz? Nie no świetnie proszę państwa, jestem wyluzowana jak gumka w majtkach, i jaki tam stres, co to w ogóle jest stres, przecież to tylko finisz ciąży.
Ponadto coraz bardziej doskwierało mi moje własne ubezwłasnowolnienie. Że brzuch już taki wielki i ograniczający wszystko, prawdziwy sen stał się rarytasem, a wycieczki do toalety osiągnęły poziom 1000/na dobę. Tak, byłam już tym wszystkim zmęczona.
Z drugiej strony głęboko czułam, że będę za tym stanem tęsknić. Bo był on dla mnie więcej niż wyjątkowy. Kobieta w ciąży nosi w sobie tajemnicę. Emanuje tą tajemnicą nowego życia w sposób bezczelnie nieposkromiony i zawsze to czuję mijając ciężarne na ulicy. I mimo, że przecież ciąża ani słodkim, ani lekkim stanem nie jest, to miałam mocne poczucie namacalnego obcowania z cudem. Z cudem który rozgrywał się pod moimi placami, który wbijał mi stopy w żebra, a najczęściej czkał. Z cudem boskim, z cudem natury – jak kto woli. Nigdy wcześniej, ani nigdy później czegoś takiego nie doświadczyłam.
A z trzeciej zaś strony tęskniłam już za moim dzieckiem. I bałam się. Baliśmy się. O ile we wcześniejszych tygodniach chętnie rozprawiałam o tym jaka ona będzie, do kogo podobna, czy się dogadamy…tak ostatnie dni ciąży sprowadziłam do mechanicznego odhaczania punkcików z listy. Wciąż sprawdzałam czy wszystko jest na miejscu, czy w walizce niczego nie brakuje, czy Ł. wie co i jak się nazywa i do czego służy. A wszystko po to, by nie dopuścić do siebie myśli, że cokolwiek mogłoby pójść źle.
Jest jeszcze czwarta strona. Żegnałam się z moim dotychczasowym życiem. To poczucie, że już nic nigdy nie będzie takie, jak do tej pory, wisiało w powietrzu jak gęsta siwa mgła. Rozkładaliśmy wózek, a fakt ten niemal przyłożył mi w twarz. Właśnie kończy się moja niezależność, moja wolność i moja beztroska. Więc usiadłam i popłakałam sobie nad przeszłością, której nigdy już miałam nie wskrzesić.
A dwa dni później na świecie pojawiła się ona; i wypełniła swym życiem każdą szczelinę naszego życia. I postawiła pytanie, jak mogliśmy wcześniej trwać bez niej.
9 Komentarzy
Rany, jak Ty pięknie piszesz 🙂 Brak mi słów po prostu, po prostu piękny tekst i bardzo prawdziwy 🙂
wszystko prawda, właśnie tak!! Dokładnie tak było 🙂
A wiesz.. potem myślałam jak to będzie z dwójką. a teraz zadaję sobie pytanie: jak mogliśmy żyć TYLKO we troje, bez Kropeczki :))))
Pięknie napisane. Chyba wszystkie miałyśmy podobne odczucia w ciąży:)
wzruszyłam się, bo mnie tez często takie mysłi napawały, a teraz? teraz nie wyobrażam sobie życia bez mojej małej gaduły 🙂
I ja się wzruszyłam, szalenie! I zapłakałam nad tym moim dwuzębnym huncwotem który tak się zmęczył brykaniem że zasnął obok. Ach……
Świetnie napisane – jakbym widziała siebie przed Wielkim Wybuchem 😉 A pytania o samopoczucie/stres/kiedy ja w końcu urodzę (bo moja Piękna tydzień po terminie dopiero raczyła wychylić się poza brzuch, i to po długich namowach) powodowały nerwa, że hej. I na nic przestrogi, że ciężarnej denerwować nie wolno 🙂
Ja tam sobie wyobrażam (a czasem nawet dość dobrze; ) ) moje życie bez dzieciorzyzny:D Wypełnione podróżami bardziej i mnie spontanicznymi, imprezami różnymi, kinem, koncertami oraz wszelkimi innymi przejawami wolności:)
Co nie znaczy oczywiście, że żałuję jakiś moich decyzji;)
Ja jestem teraz dokładnie na tym samym etapie! I niby nie mogę się doczekać, ale z drugiej strony smutno będzie się z nią "rozstać". Pięknie napisane, chyba się rozgoszczę. Pozdrawiam
Piękna refleksja!!